Sputnikiem dookoła Ziemi. Za Słupami Heraklesa

2014-08-29 14:22 Mateusz Stodulski
La Linea de la Conception Gibraltar
Autor: Archiwum Żagli

"Sputnik" dowodzony przez Mateusza Stodulskiego dopłynął w okolice Gibraltaru. Załoga zdecydowała się nawet przepłynąć Cieśninę i zwiedziła Maroko. Oto pełna, jak zawsze bardzo barwna relacja nadesłana przez kamieńskich żeglarzy:

Morze Śródziemne to wielki gar, ogrzewany nieustannie przez mordercze słońce. Jak w każdym podgrzewanym garze, woda zaczyna w nim gwałtownie parować. Parowanie uruchamia gigantyczną pompę ssącą, która przez szczelinę między Europą a Afryką próbuje uzupełnić z Atlantyku brakującą wodę, ulatującą do atmosfery. To wywołuje stały prąd, który przez Cieśninę Gibraltarską niesie ogromne masy chłodnej wody na wschód. Ten prąd miesza się jednak ze strumieniami pływowymi, które cztery razy na dobę podążają za oddychającym w rytmie księżyca oceanem. Taka sytuacja wywołuje spore zamieszanie w okolicach Słupów Heraklesa. Są tu miejsca, gdzie stroma, metrowa fala utrzymuje się nawet przy całkiem bezwietrznej pogodzie. Lepiej nie znaleźć się w takim rejonie przy silnym wietrze, kiedy rozbujany Atlantyk dołoży swoje trzy grosze.

Otoczony górami i pustyniami gar może jednak zacząć kipieć, kiedy gorące powietrze nie ma dokąd ulecieć, bo pokrywka ze stacjonarnego wyżu leży na nim płasko. Wtedy jedynym wentylem bezpieczeństwa jest mały otworek na skraju przykrywki gara, jakim jest Cieśnina Gibraltarska. Przez ten wentyl raz na jakiś czas wylatuje gorące powietrze, wywołując wiejący kilka dni wiatr levanter.

Nieźle dostaliśmy w kość na kotwicowisku pod Tarifą, zanim ostatecznie udało nam się dostać na wody Morza Śródziemnego. Wschodni wiatr levanter dmuchał równo jak suszarka przez cztery dni, z siłą do dziewięciu stopni w skali Beauforta. Kotwica dzielnie wgryzała się w piach, ale puszczała przy najsilniejszych szkwałach przynajmniej osiem razy, zmuszając nas do jej poprawiania i całodobowej wachty kotwicznej oraz pozostania na jachcie. Nie mogliśmy jednak odpuścić. Pęknięcie liny, utrata kotwicy, bądź zdryfowanie na głęboką wodę oznaczałyby konieczność cofania się do odległego o prawie siedemdziesiąt mil Kadyksu. Wcześniej jednak musielibyśmy pokonać wyjątkowo wzburzone wody z ich labiryntem prądów, pływów, podwodnych skał i sieci tuńczykowych.

Ostatecznie przeczekaliśmy spuszczanie ciśnienia z Morza Śródziemnego, a jedynymi stratami były po raz kolejny zasadzone przez Karolinę kwiaty, oraz ręcznik i gacie, których użyłem jako podkładek pod pas kotwiczny, żeby zabezpieczyć go przed przetarciem. Jeden z pasów i tak został lekko uszkodzony, ale naprawię go bez problemu w pierwszej napotkanej żaglowni. Brak długiego łańcucha kotwicznego i windy są niestety słabą stroną Sputnika II ale nie ma ich gdzie zainstalować.

W stronę Gibraltaru ruszyliśmy po drugiej w nocy gdy tylko przestało dmuchać. Istniało ryzyko, że wiatr szybko zmieni kierunek o sto osiemdziesiąt stopni i dla odmiany przywali z zachodu. Noc była ciemna a powietrze lekko zamglone.

- Widziałeś to? Coś przepłynęło koło nas bez świateł!

Zawołał do mnie sterujący właśnie Mateo.

- Cholera, to na pewno przemytnicy z Maroko. Wiozą ludzi albo haszysz, albo jedno i drugie. Trzeba mieć oczy dookoła głowy.

- Myślisz, że mogą być niebezpieczni?

- Po pierwsze możemy się z nimi zderzyć, po drugie nasz jacht może im się wydać użyteczny do tego co robią. Świećmy na nich latarką, żeby wiedzieli że jesteśmy czujni. W ostateczności w bakiście są maczety, ale pewnie i tak mają coś lepszego.

Za chwilę oświetlił nas płynący szybko kuter hiszpańskiej straży przybrzeżnej. Dla jasności sytuacji zapaliłem dodatkowo wszystkie światła pokładowe. My nie mamy niczego do ukrycia.

Jeszcze dwie godziny trwała wokół nas ta zabawa w chowanego, w trakcie której straż przybrzeżna również wyłączała wszystkie światła, starając się przechytrzyć szmuglerów.

O świcie dotarliśmy do Gibraltaru. Wybrałem nową marinę po hiszpańskiej stronie, bo według locji była najtańsza.

- Poproszę dokumenty jachtu, paszporty i ubezpieczenie OC jachtu.

Przywitała mnie pani bosman.

- Paszporty i rejestracja proszę bardzo, ale OC nie mam i nie zamierzam mieć. Nie jest to przecież wymagane żadnymi przepisami unijnymi ani krajowymi. Do tej pory w całej Europie nikomu nie było ono potrzebne.

- W naszej marinie i większości portów na Morzu Śródziemnym żądamy od klientów ubezpieczenia. To na wypadek gdyby uszkodził Pan jakiś drogi jacht w marinie.

- Ale to jakiś absurd! Po pierwsze nie uszkadzam drogich jachtów bo potrafię sterować swoją tanią łodzią, a po drugie co marina ma do tego? Jeżeli będzie kolizja między jachtami, to marina nie jest tu stroną tylko ich właściciele.

- Przykro mi, ale takie mamy wewnętrzne wymagania. Jeżeli Pan tego nie akceptuje, to nie może Pan u nas cumować.

- Oczywiście, że nie akceptuję. W środku waszej ulotki jest reklama firmy ubezpieczeniowej. Nie będę się godził na taką zmowę. To zwykłe naciąganie. Dziękuję, poszukam innej mariny.

W brytyjskiej marinie nie było miejsc, ale udało nam się znaleźć jeszcze jeden, jak się okazało najtańszy porcik po hiszpańskiej stronie.

- Idę załatwić formalności. Mam nadzieję, że tu nie wymagają takich papierów.

- Może weź na wszelki wypadek jakieś dokumenty po polsku...

- Pewnie! Mam tego całą grubą teczkę. Niech sobie biorą co chcą. Ja nie znam hiszpańskiego, oni polskiego, jakoś się dogadamy!

Okazało się, że tutaj też ubezpieczenie było niezbędne. Chcieli ubezpieczenie, dostali ubezpieczenie. Ksero miało co robić i wszyscy byli zadowoleni.

Od jakiegoś czasu pralnie stały się moimi ulubionymi miejscami w marinach. Nie tylko dlatego, że wychodzę z nich z całym worem pachnących i świeżych ubrań i śpiworów, które od razu wprowadzają do jachtu trochę domowego klimatu, ale też dlatego, że pralnia zmusza do interakcji. Każdy kto tam przyjdzie, musi odczekać przynajmniej pół godziny, a jeżeli jest naprawdę dużym brudaskiem to znacznie więcej. Coś w tym czasie trzeba robić. Można czytać książkę, ale najlepiej zacząć rozmawiać. Z pralni zawsze wynosi się kilka ważnych żeglarskich wskazówek i porcję dobrego humoru. Tym razem było wyjątkowo ciekawie, bo spotkaliśmy troje młodych polskich autostopowiczów, mieszkających na brytyjskim jachcie za cztery piwa dziennie od osoby i portugalską żeglarkę, która kiedyś studiowała w Krakowie i jest przysięgłym tłumaczem z języka polskiego. Było wesoło, czas zleciał szybko, a od nowych znajomych dowiedzieliśmy się o sekretnym wejściu na Gibraltarską skałę, które omija wszystkie płatne bramki.

Następnego dnia rano ruszyliśmy zdobywać skałę.

- Koniecznie muszę mieć zdjęcie z małpą! Te czorty podobno potrafią nieźle użreć, ale bez fotki z małpą nie wracam. To jedyne naczelne dziko żyjące w Europie, więc nie mogę zmarnować okazji odwiedzenia dalekich krewnych.

Oznajmiłem swój główny cel wizyty.

- Nie wiadomo czy w ogóle znajdziemy to wejście, o którym wczoraj mówili autostopowicze.

Wyraził swoje wątpliwości Mateusz.

Ze znalezieniem wejścia rzeczywiście nie było łatwo. Najpierw natknęliśmy się na płatną bramkę, przy której zażądano od nas czternastu euro od osoby, więc szukaliśmy dalej. Wszystkie mapy i drogowskazy na Gibraltarze są tak skonstruowane, żeby zagubiony turysta prędzej czy później zapłacił myto. Trzeba jednak być cierpliwym. Po tym jak pocięliśmy sobie łydki o ciernie w ślepym zaułku, udało nam się znaleźć kościół i wymalowane w brytyjska flagę schody, które prowadzą już prosto do parku narodowego. Jest to legalne, bezpłatne wejście, ale próżno go szukać na jakiejkolwiek mapie czy drogowskazach.

Już na schodach przywitały nas makaki. W zasadzie to my je przywitaliśmy, bo one mają najwyraźniej wszystko i wszystkich głęboko gdzieś. W swoim środowisku czują się panami sytuacji i potrafią całkowicie zablokować ścieżkę lub schody. Trzeba wtedy dosłownie przechodzić nad nimi. Ani myślą przestać się iskać i choćby podnieć wzrok na kilkukrotnie większego od siebie przechodnia.

Potem dotarliśmy do wykutych w skale tuneli, które brytyjscy obrońcy twierdzy fedrowali z przerwami przez około dwieście pięćdziesiąt lat od roku 1704, kiedy Gibraltar wpadł ostatecznie w ich ręce. Po II wojnie światowej doliczono się kilkudziesięciu kilometrów tuneli, z których tylko bardzo niewielka część dostępna jest dla turystów. Ze względu na swoje strategiczne położenie Gibraltar był zamieszkany od czasów przedhistorycznych i często przechodził z rąk do rąk. Historycy wyróżniają piętnaście wielkich oblężeń twierdzy.

- Bilety do tuneli też kosztują czternaście euro. Wchodzimy?

- Poczekaj, zobaczę jak to wygląda.

Zaproponowałem i poszedłem sprawdzić, czy w ogóle warto się tam fatygować.

- Sjesta to święta rzecz! Nikogo nie ma przy kasie i przy bramce, wchodzimy.

Do zwiedzania udostępniona jest najstarsza część tuneli, która tworzy galerię artyleryjską, zwróconą na północ, w stronę pozycji hiszpańskich i dzisiejszego lotniska. Trzeba przyznać, że kilkaset lat temu ich wykucie na takiej wysokości musiało się wiązać z tytaniczną pracą. Widok ze stanowisk dla dział, które do tej pory stoją na swoich miejscach zapiera dech. W rytm puszczanego z głośników marsza przemierzaliśmy korytarze aż dotarliśmy do wnęki, w której zainscenizowano pokój radiotelegrafisty z czasów II wojny światowej.

- O co tu chodzi? To miejsce nie pasuje do osiemnastowiecznej reszty.

Już mieliśmy ruszyć do wyjścia, kiedy za rogiem dojrzałem granitową tablicę zapisaną po polsku. To zaledwie czterysta metrów stąd rozegrała się tragedia, w której w 1943 roku zginął Generał Władysław Sikorski. Jedynym świadkiem taj katastrofy lotniczej był radiotelegrafista Douglas F. Martin, który w tym pokoju pełnił dyżur, a z wykutego w korytarzu okna miał widok na morze i lotnisko. Przyczyny wypadku do dzisiaj nie zostały wyjaśnione, a woskowa figura radiotelegrafisty milczy, zamyślona nad sporządzaniem notatki służbowej, która do dziś leży wśród utajnionych dokumentów dotyczących sprawy.

Wyszliśmy z tuneli w najgorszy upał i skierowaliśmy się na szczyt skały.

- Kurde, oni po prostu nie mogli żądać od nas tego biletu.

- Pewnie, że nie mogli.

Widok z najwyższego miejsca na skale jest oszałamiający. Na północy widać hiszpańskie miasto La Linea i wzgórza Andaluzji, na wschodzie ciepłe wody Mare Nostrum, na południu wybrzeże Afryki ze szczytami marokańskich gór Rif, a na zachodzie samą cieśninę i zatokę portową, z setkami statków w portach i na kotwicowisku. Zeszliśmy stromą ścieżką, okrążając skałę od południa i przez miasto skierowaliśmy się do mariny. Nie skorzystaliśmy z oferty wolnocłowych sklepów po brytyjskiej stronie. Jedyne co warto tam kupować to markowe alkohole wysokoprocentowe, na które w tym upale absolutnie nie ma się ochoty. Pragnienie ugasiliśmy na jachcie tanim hiszpańskim piwkiem z lodówki.

Następnym celem było Maroko. Pierwotnie planowaliśmy zawinąć do Tangieru po atlantyckiej stronie, jeszcze przed Gibraltarem, ale mailowe rady kolegi Tadzia i informacje wykopane w żeglarskim internecie skutecznie zniechęciły nas do tego portu. Wybór padł na Marinę Smir na Morzu Śródziemnym, która uchodzi za najbezpieczniejsze i najbardziej przyjazne żeglarzom miejsce w tym kraju.

Odprawa paszportowa rzeczywiście poszła sprawniej, niż w niektórych krajach europejskich. Cena postoju też mieściła się w granicach przyzwoitości.

- Dzień dobry! Polska? Mam przyjaciela w Polsce, nazywa się Adam Kowalski, też tu przypływa. Pokażę wam, gdzie możecie wygodnie zacumować.

Natychmiast po odprawie przykleił się do nas szczerbaty Ahmed. Nie byłem nigdy w Maroko ale ten gość od razu wydał mi się nazbyt miły więc postanowiłem go ignorować.

Kiedy poprawiałem cumy przyczepił się do Mateusza.

- Słuchaj, ten gość mówi, że jest licencjonowanym przewodnikiem i że pokaże nam najtańsze taksówki, a za rozsądną opłatą oprowadzi po mieście. Twierdzi, że dzisiaj w mieście odbywa się ostatni targ w tym tygodniu bo potem są jakieś święta.

- No, zna Adama Kowalskiego z Polski, z Niemiec Petera Schmidta a ze Szwecji Olafa Erikssona. Nauczył się nazwisk z kilku krajów żeby łatwiej nawiązać rozmowę i stara się naciągnąć na kasę. Znajdziemy normalny autobus, pojedziemy do M'Diq i sami znajdziemy co chcemy.

Ahmed nie chciał się od nas odczepić aż do przystanku autobusowego. Ostatecznie dał za wygraną.

Taksówka do M'Diq kosztuje około dziesięciu euro a autobus jakieś sześćdziesiąt centów więc warto było poczekać. W transporcie publicznym obowiązuje zasada, że ile osób zdoła wsiąść do autobusu tyle jedzie. Dla nas to nie był problem, bo przecież jeździliśmy kiedyś pekaesem z Kamienia do Dziwnówka i dobrze wiemy od czego są łokcie. Poza tym kierowcy nie znają tu pojęcia ograniczenie prędkości, więc na miejsce dotarliśmy błyskawicznie.

- Musimy znaleźć jakieś lokalne żarcie. Jestem już głodny a tu podobno mają niezłą kuchnię.

Zaproponował Mateusz.

- No to rozejrzyjmy się, ale sztuką będzie dowiedzieć się ile co kosztuje. Zobacz, tu nigdzie nie ma cen, a jak spytamy to od razu potraktują nas jak frajerów i wymyślą cenę z kosmosu.

- Może w tej knajpce z kurczakami? Ładnie pachnie.

Turysta wyróżnia się w tym tłumie jak czarna owca w stadzie więc nie było szans na żadne podchody.

- Przepraszam ile kosztuje to danie na dwie osoby?

Obsługa zaczęła coś mamrotać między sobą. Okazało się że nikt nie zna angielskiego, więc ponowiliśmy pytanie fatalnym francuskim.

Po chwili kelner na swoim telefonie wypisał kwotę tysiąca dirhamów czyli około stu euro.

- Ha, ha, chyba Cię stary pogięło! Za sto euro to bierzemy całą tą knajpę razem z obsługą! Nie rób sobie jaj bo nic nie zarobisz!

Zawołałem po polsku bo i tak nie dogadalibyśmy się w żadnym innym języku. Kelner próbował tłumaczyć, że przecież to jest bardzo dużo kurczaka i cena jest dobra. Natychmiast odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy dalej.

- Przynajmniej zobaczą, że nie trafili na idiotów. W końcu coś znajdziemy. Cierpliwości.

Po około pół godziny trafiliśmy na bufet z bułami, których nazw nie potrafię wymówić ani zapisać, ale wyglądały apetycznie. Co najważniejsze, bar posiadał cennik. Najdroższa pozycja w menu kosztowała około dwóch euro, co dało nam punkt odniesienia do tego z jakimi cenami mamy tu realnie do czynienia. Zamówiliśmy najdroższe potrawy i nie żałowaliśmy. Jedzenie było wyśmienite a jego ilość prawie nie do przerobienia. Mieliśmy tylko wątpliwości co do higieny w tym barze, bo półprodukty były co chwilę donoszone w wiadrach z różnych stron miasta, ale przez cały pobyt w Maroko nie wystąpiły u nas żadne problemy gastryczne. Na koniec kelner zaproponował dyskretnie sprzedaż haszyszu ale równie dyskretnie odmówiliśmy. Nie po to tu przypłynęliśmy.

Szybko trafiliśmy na targowisko. W zasadzie nie dało się na nie nie trafić, bo poza główną ulicą całe miasto jest jednym wielkim targowiskiem.

- Tu chyba każdy żyje z handlu! Wszyscy są na ulicy i starają się coś sprzedać.

- Dokładnie, ale towar, to mają chyba z europejskich śmietników. Takich telewizorów nie widziałem od dwudziestu lat, a te ubrania rzucone na kupę cuchną i pochodzą chyba z odrzutów ze wszystkich szmaciuchów świata.

Potem trafiliśmy na dzielnicę, gdzie dodatkowo sprzedawano ryby i mięso...

- Nigdy w życiu nie czułem takiego smrodu! Co to jest?

Między stertami ubrań i butów bez par leżących na ulicy spływały soki ściekające ze stołów z psującymi się rybami i mięsem.

- Nie wiem, ale mniej więcej tak wyobrażałem sobie europejskie targowiska miejskie sprzed trzystu lat.

Odpowiedziałem powstrzymując się od pawia.

- Wracajmy już na jacht. Mam dosyć na dzisiaj. Poza tym nie chciałbym się tu szwędać po ciemku i nie wiem czy łajba jest całkiem bezpieczna.

Wróciliśmy autobusem. Jacht stał jak go zostawiliśmy ale policjant ubrany po cywilnemu zaproponował, żebyśmy przed nocą przestawili go dalej od głównego deptaka. Widocznie moje obawy nie były bezzasadne.

Całą noc męczyła nas marokańska dyskoteka.

Mateusz i tak nie mógł spać więc poszedł zobaczyć jak bawią się miejscowi.

- Jaki bezsens! Muza gra głośniej niż na najgłośniejszych baletach na jakich byłem a tam praktycznie nikt się nie bawi, za to wszyscy łażą dookoła i piją herbatę albo jedzą pizzę. Jest już trzecia w nocy! Nie znudziło im się?

- Tutaj to i tak jest jakieś okno na świat, bo większość kobiet chodzi z odkrytą głową, ale w głębi lądu taka rozpusta byłaby nie do pomyślenia!

- Widać, że chcieliby być bardzo europejscy ale tak naprawdę nie wiedzą jak to ugryźć. No i pewnie miałoby to swoje konsekwencje.

Nad ranem udało nam się zdrzemnąć. Obudzeni przez upał postanowiliśmy ruszyć dalej wgłąb lądu. Autobus jechał najdalej do Tetouan – głównego miasta regionu.

W Tetouan znaleźliśmy jeszcze większy rynek, zajmujący całą starówkę zlokalizowaną w części miasta otoczonej murem obronnym. Każda ulica była zajęta przez stragany, jednak stara zabudowa nadawała całemu zjawisku większej autentyczności niż w M'Diq. Zaczęliśmy się też przyzwyczajać do wszędobylskiego smrodu i czuć się swobodniej niż poprzedniego dnia. Chętnie próbowaliśmy świeżych owoców opuncji, fig, bakalii i pysznych ciastek. Okazało się, że na tutejszy upał najlepszym lekarstwem jest słodka, zielona herbata z gałązkami mięty i mocna, malutka kawa z ogromną ilością cukru. Szybko nauczyliśmy się też, żeby ignorować wszelkie zaczepki ze strony upierdliwych „przewodników” i „przyjaciół”.

- Chodźcie za mną! Pokażę wam takie miejsce, gdzie kobiety siedzą i wykonują lokalne rękodzieło! Tylko dzisiaj! Tylko teraz! Jedyna okazja!

- Dzięki, ale nie potrzebujemy przewodnika.

- Bracie! Ja nie chcę żadnych pieniędzy! Wiem, że inni tak robią ale ja nie chcę pieniędzy! Jeśli będę chciał od ciebie pieniądze, to znaczy że nie jestem mężczyzną!

- Naprawdę nie chcemy tego oglądać, daj nam spokój.

Trzeba być cierpliwym, bo kiedy już myślisz, że gość sobie poszedł wyłania się nagle z bocznej uliczki.

- Tak! To tutaj! Jakie szczęście, że jest otwarte! Tędy w lewo!

W takiej sytuacji trzeba po prostu zdecydowanie pójść w inną stronę. Może się bowiem okazać, że za bramą będą chcieli skasować dziesięć euro za pokazanie wielkiej tajemnicy, której żaden europejczyk nigdy jeszcze nie widział...

W marinie poznaliśmy pewnych europejczyków, którzy trzymali tam kilka jachtów. Doskonale znali okolicę, mieli swój samochód, spędzali sporo czasu w Maroko a na końcu mariny mieli nawet mały warsztacik, w którym dłubali przy swoich jachtach.

- Mają tu niezłą bazę. Gość mówi, że pływa za kasę z ludźmi z internetu i z tego się utrzymuje.

- Pewnie tak, ale myślę, że nie tylko turystów chłopaki wożą. Są znacznie fajniejsze miejsca na bazę. Jestem pewien, że o co innego tu chodzi. Wczoraj wieczorem widziałem jak jeden marokaniec przy odprawie uprzejmie podziękował tajniakowi kostką haszu. Chyba nawet chciał, żebym to widział. Ta marina nie bez powodu jest tak otwarta na turystów. Rząd nie walczy z produkcją ani przemytem, a tutaj jest doskonały terminal do kontrolowanego uzupełniania rezerw walutowych. Każdy musi tylko odpalić prowizję komu trzeba i interes się kręci.

Jak na pierwszą wizytę w Maroko wrażeń było sporo. Upał był jednak tak nieznośny, że zdecydowaliśmy się wrócić do Europy.

Pożeglowaliśmy do odległej o jeden dzień drogi Marbelli, która słynie z pięknej starówki, willi arystokratów i celebrytów oraz korupcji i kreatywnej urbanistyki, która w ostatnich latach wpędziła do pierdla dwóch kolejnych burmistrzów i połowę urzędu miejskiego. Nie mogliśmy ominąć tak uroczego zakątka! Może dzięki hiszpańskim doświadczeniom uda nam się znaleźć klucz do jakichś zagadek z własnego podwórka.

Miasto jest w zasadzie jedną wielką aglomeracją, która ciągnie się wzdłuż kilkudziesięciu kilometrów wybrzeża Costa del Sol i płynnie przechodzi w Benalmadenę i Malagę. No oko żadnych granic nie widać. Paskudne bloki jak rak zeżarły plażę i jej okolice, tworząc jedną z największych w Europie maszynkę do mielenia turystów. Centrum Marbelli jest jednak dosyć przyjemne. Renesansowa starówka z rynkiem zacienionym drzewkami pomarańczowymi pozwala schować się przed upałem, a wspaniały park miejski obfituje w roślinność tropikalną, jakiej spodziewałbym się prędzej w sercu dżungli.

Doskonałe tło dla miasta stanowią góry Sierra Blanca. Planowaliśmy nawet wdrapać się na nie, ale morderczy upał wybił nam z głowy takie ekscesy.

Spacerując po obrzeżach miasta natknęliśmy się za to na starą arenę walk byków.

- Ciekawe czy uda nam się wejść do środka i zrobić jakieś zdjęcia. Nigdy nie widziałem takiego obiektu.

- Pewnie jest zamknięte i nic z tego ale obejdźmy arenę dookoła, może gdzieś będzie otwarte.

Kiedy doszliśmy do frontu budynku okazało się, że przed głównym wejściem stoi kolejka ludzi po bilety.

- Trafiliśmy tu na jakieś wydarzenie.

- Tam jest plakat. Wygląda na to, że za piętnaście minut zaczyna się jedyna w tym miesiącu corrida! Nie planowałem tego szukać, ale skoro już tu jesteśmy... Ciekawe po ile bilety.

- Trzydzieści pięć euro za najgorsze miejsca i prawie sto za najlepsze! Drogo.

- Nieee... Ja po tylu miesiącach jestem już prawie bez kasy i odpuszczam.

Widząc nasze niezdecydowanie podszedł do nas pracownik obsługi technicznej i zakomunikował międzynarodowym językiem, że wpuści nas na miejsca po dziewięćdziesiąt euro jeśli zapłacimy mu po dwadzieścia pięć.

- Widocznie tak miało być. Wchodzimy!

Czym jest prawdziwa corrida – każdy wie. Kolesie ubrani w kolorowe fatałaszki drażnią się z bykiem a na końcu go zabijają. Wynik jest prawie zawsze przesądzony, choć zdarzały się byki, które pokonały wielu torreadorów. Takim bykom stawia się w Hiszpanii pomniki. Z kolei najlepsi torreadorzy cieszą się tu ogromna sławą i szacunkiem, a po każdym występie rozdają mnóstwo autografów. Ta stara tradycja, ma korzenie jeszcze w czasach rzymskich, tylko że wtedy zamiast byków, na arenę wypuszczano gladiatorów.

Dzisiaj corrida jest pod ostrzałem. Tutaj ma się jeszcze całkiem nieźle, ale hiperpoprawna politycznie Europa, która niedługo wyda dowody osobiste chomikom wzięła Hiszpanów na celownik i po wyprostowaniu polskich ogórków postanowiła walczyć z hiszpańską tradycją.

Ja jestem daleki od jakiegokolwiek oceniania i wartościowania narodowych tradycji, które nie mają bezpośredniego wpływu na losy moje i mojej rodziny, więc nie protestuję przeciwko obrzezaniu żydów, wrzeszczącym muezinom w Maroko, szwedzkim kiszonym śledziom, chińskiemu zmniejszaniu stóp, czy polskim polowaniom na dziki i cuchnącemu bigosowi.

Corrida również nie jest zjawiskiem, które potrafię ocenić jako jednoznacznie złe lub dobre więc postanowiłem jej doświadczyć.

To co widziałem, stało się częścią mnie i nie do końca da się ująć w słowa. Podam więc tylko kilka suchych faktów, które tak naprawdę niewiele oznaczają.

W ciągu dwóch godzin na arenie rozegrało się sześć walk byków z trzema torreadorami i nieznaną mi liczbą matadorów i pikadorów na wspaniałych koniach.

Wszystkie byki przegrały. Raz byk o mało nie zabił swojego przeciwnika. Publiczność po każdej walce żegnała byka wymachując białymi chustkami.

Emocje, które nam towarzyszyły były bardzo intensywne ale nie jest to widowisko przeznaczone dla każdego. Wrażliwość każdego z nas jest tak różna, że nie mam zamiaru komukolwiek polecać lub odradzać uczestniczenia w corridzie.

Z Marbelli udaliśmy się w stronę Malagi, gdzie niedługo Mateusz wsiądzie w samolot i odleci do Polski. Ja z kolei poczekam kilka dni na Tomka i Michała, z którymi pożeglujemy się w stronę Balearów. Spędzę więc w sumie około dwóch tygodni na Costa del Sol, które przewrotnie uważam, za najbrzydsze i najbardziej tandetne miejsce w naszej dotychczasowej trasie. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak skoncentrować się na przygotowaniu zapasów żywności na kolejne miesiące i dopieszczeniu stanu technicznego jachtu.

Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

Tekst: Mateusz Stodulski

Zdjęcia: Sputnik Team

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.