Rejs dookoła świata kapitana Michała Palczyńskiego na jachcie "Crystal". Relacja z etapu Markizy - Bora Bora

2014-07-24 18:02 Michał Palczyński
Markizy - Bora Bora/borabora2
Autor: Archiwum Żagli

Markizy zrobiły na mnie wrażenie, jednak nie mogłem się już doczekać następnego czterotygodniowego odcinka. W planie mieliśmy największy atol Polinezji  - Rangiroa oraz słynne Wyspy Towarzystwa (Tahiti, Bora Bora itd.). Prawie każda z tych wysp jest trochę inna od pozostałych pod względem formacji koralowca. Poza Markizami wszystkie dążą do przekształcenia się w pełnoprawne atole (np. Rangiroa). W skrócie dzieje się to następująco.

Po podwodnej erupcji powstaje wyspa, która po pewnym czasie na obwodzie zaczyna porastać koralem, który nigdy nie wychodzi ponad powierzchnię oceanu, tylko pozostaje tuż pod nią. W tym czasie wulkaniczny wierzchołek eroduje powoli i zaczyna się zapadać. Kiedy znika zupełnie, pozostaje tylko pierścień raf z laguną wewnątrz. I tak z Wysp Towarzystwa najmłodsze jest Tahiti, gdzie okalająca rafa znajduje się dość blisko brzegu. Na najstarszym Bora Bora dystans ten jest wyraźnie większy. Większość tych rafowych pierścieni nie jest jednolita i możliwe jest wpłynięcie do środka.

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Rangiroa wchodzi w skład Archipelagu Tuamotu i jest oddalona od Nuku Hiva o około 600 mil, na pokonanie których planowałem 4 doby (wiem, wiem, dość optymistycznie). Tymczasem zajęło nam to mniej niż 3,5 doby (średnio 7,3 węzła)! Jacht normalnie leciał. Z atolami jest taki problem, że na wejściach występują silne prądy (do 8 węzłów). Dlatego powinno się do nich wpływać/z nich wypływać blisko wysokiej lub niskiej wody, kiedy prąd jest najmniejszy.

Na szczęście godziny pływów ułożyły się dla nas pomyślnie i do Rangiroa weszliśmy z biegu bez czekania. Wolałbym może robić wejście za dnia, ale mapy elektroniczne okazały się bezbłędne. 3 dni spędziliśmy zakotwiczeni niedaleko wioski Tiputa. Na morzu dmuchało nadal mocno i miejsce to dawało
najlepszą ochronę przed falą. Niedaleko wejścia popłynęliśmy pontonem do "akwarium", gdzie przez parę godzin nurkowaliśmy na rafie i podziwialiśmy dziesiątki gatunków kolorowych rybek. Na głębszej wodzie przy dnie czaiły się nawet metrowe rekiny.

W weekend przyszła zapowiadana flauta i przestawiliśmy jacht na zachodnią część atolu w pobliżu miejsca o nazwie Blue Lagoon. Mały wiatr jest warunkiem koniecznym do bezpiecznego kotwiczenia w atolu przy zawietrznym brzegu, ponieważ przy silnych wiatrach wewnątrz laguny potrafi wytworzyć się
nawet 4-metrowa fala.

Laguna faktycznie była blue. Piękna przejrzysta woda, palmy, płaszczki i mnóstwo małych rekinków. Na początku trochę nas niepokoiła ich obecność, jednak potem się z nimi oswoiliśmy i okazały się całkiem przyjazne. Dawały się nawet dotykać do płetwy grzbietowej.

Dokarmianie małych rekinów:



Byliśmy  jedynym jachtem i poza kilkoma osobami, które przypłynęły motorówką, mieliśmy całą lagunę wyłącznie dla siebie. Sceneria iście bajkowa. Spędziliśmy tam spokojną noc i ruszyliśmy w stronę Tahiti.

Niestety flauta trwała dalej i całe 200 mil zrobiliśmy na silniku. Nie była to fajna żegluga, ale nie zawsze można mieć idealne warunki. Postój w Blue Lagoon był tego warty.

W Papeete zacumowaliśmy przy miejskim nabrzeżu. Ze względu na prace remontowe miejsce nie było ani ciche ani ładne, ale za to blisko do miasta.  Z większych prac zaplanowałem tu wymianę akumulatorów i kupno nowego silnika do pontonu plus kupno różnych drobiazgów. Od opuszczenia Kanarów w październiku było to pierwsze miasto, gdzie dla jachtu można dostać wszystko. Zainstalowałem 620 Ah nowiutkich kumulatorów i kupiłem nowy silnik Merkury 9.9 KM do pontonu.
 
Po przesiadce z Hondy 2.3 KM jest zabawa i ponton leci ponad 10 węzłów w ślizgu. Po owocnym postoju wzięliśmy kurs na Huahine, a następnie opłynęliśmy Raiatea, gdzie zrobiliśmy sobie pontonową wycieczkę w górę jedynej nawigowalnej rzeki Polinezji. Od razu zaopiekował się nami miejscowy o imieniu James, który przez kolejne 2 godziny pełnił rolę naszego przewodnika. Oprowadził nas po lokalnym ogrodzie botanicznym. Znał nazwy wszystkich roślin po angielsku, ale niestety ja ich nie znałem;) Z Raiatea przestawiliśmy się na sąsiednią wysepkę Tahaa. Obie są położone w jednym koralowym pierścieniu i w środku żegluje się jak po jeziorze. Na Tahaa zrobiłem sobie z Krzyśkiem pieszą wycieczkę na najwyższy szczyt wyspy - 750 m. Zdobyliśmy go po 3 godzinach przedzierania się przez dżunglę. Byliśmy cali podrapani i poobijani, jednak widok z góry wart był każdego wysiłku.

Żeby utrzymać się na "szlaku" (PTTK to to z pewnością nie było) musieliśmy momentami wykazać się zdolnościami tropicieli, ponieważ miejscami tylko wydrapana butem kora na gałęziach lub połamane chaszcze świadczyły, że ktoś już tędy szedł. Tu na pewno nieocenioną dla nas lekcją były klasyki takie jak Rambo, czy Predator.

Zaletą polinezyjskiego buszu jest brak jadowitych niebezpieczeństw jak węże czy pająki. Od czasu do czasu migały nam w krzakach dzikie świnie, ale na szczęście nie szukały bliższego kontaktu.

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Na szczycie świeciło słońce i mieliśmy prawie 360 stopniową panoramę na Tahaa i Raitatea wraz z okalającą je rafą. Na zachodzie wyraźnie było widać słynne twin peaks Bora Bora. Kolejna pocztówkowa sceneria. Nie mogliśmy jednak zbyt długo napawać się widokiem, żeby zdążyć wyjść z dżungli za dnia.
Zjedliśmy po kanapce, wypiliśmy po piwie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na samym finiszu zgubiliśmy "ścieżkę". Mieliśmy ze sobą GPS z zaznaczonym początkiem szlaku i ostatnie 30 min za pomocą maczety robiliśmy naszą własną ścieżkę. Na jacht dotarliśmy już po ciemku.

Kolejnego dnia wcześnie rano podnieśliśmy kotwicę i obraliśmy kurs na słynną Bora Bora. Prognozy były bardzo słabe i spotkała nas miła niespodzianka, bo całe 25 mil pokonaliśmy na żaglach. Tuż po zachodzie przekroczyliśmy pierścień raf i stanęliśmy na bojce w Mai Kai Yacht Club. Sympatyczne bojkowisko 500 m od stolicy Bora Bora - Vaitape. Po drodze z lewej burty minęliśmy pierwszy luksusowy resort z domkami na palach. Na zakończenie tego etapu przepłynęliśmy jeszcze na wschód wyspy i zakotwiczyliśmy między dwoma motu (tak nazywają się tu wysepki na okalającej rafie). Bielusieńki piasek i turkusowa woda. Niestety  poza przepiękną scenerią pod powierzchnią wody nie znaleźliśmy nic ciekawego.

Wyglądało to tak, jakby ktoś posprzątał dno! Nie było tam najdrobniejszego kamyczka czy muszelki. Na pewno prawie każdy, kto by tu się znalazł prosto z Polski byłby zachwycony, jednak my mieliśmy już za sobą kilka ciekawszych nurkowo miejsc i zrobiliśmy się trochę wybredni. Na wieczór wróciliśmy do Vaitape i etap z Markizów na Bora Bora dobiegł końca.

Zapraszam do udziału w kolejnych etapach mojego rejsu.
Więcej informacji na:  www.skiff.pl

Kapitan Michał Palczyński

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.