Rejs dookoła świata. "Crystal" w Królestwie Tonga

2014-09-26 15:22 Michał Palczyński

W drodze z Niue pogodę mieliśmy bardzo spokojną. Ocean zupełnie się wygładził i przez ponad 2 doby sunęliśmy leniwie baksztagiem. Na koniec wiatr zdechł zupełnie i ostatnie godziny musieliśmy pyrkać na silniku. I tu zagadka: jak to możliwe, że wypłynęliśmy w czwartek wieczorem, płynęliśmy 56 godzin i na Tonga dopłynęliśmy z niedzieli na poniedziałek? Wszystko dlatego, że Niue leży w ostatniej strefie czasowej półkuli zachodniej, a Tonga w pierwszej strefie czasowej półkuli wschodniej. W drodze na Vavau przekroczyliśmy Międzynarodową Linię Zmiany Daty, zgubiliśmy jeden dzień i po sobocie przyszedł poniedziałek. Tym sposobem w naszych wspomnieniach będziemy mieli jedną niedzielę mniej ;)

Pomiędzy wyspy weszliśmy w sobotę koło 23:00. Jest ich tyle, że można zapomnieć że jest się na oceanie, a poczuć jak na naszych Mazurach (tylko po co płynąć taki kawał ?). Trochę mi się nie podobała pora nocna, ponieważ czytałem wcześniej, że mapy elektroniczne są tu dość niedokładne. Na szczęście noc była w miarę jasna. Ostatecznie okazało się, że c-map na ploterze za kołem sterowym był bardzo dokładny, a c-map na laptopie mylił się o około pół mili. Część brzegowych świateł nawigacyjnych nie działało wcale. Bezpiecznie udało nam się pokonać wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa i koło północy staliśmy spokojnie na bojce.

Poniedziałek przeznaczyliśmy na formalności i zwiedzanie Neiafu, które jest głównym portem/miastem na Vavau. Do południa przez pokład przewijali się urzędnicy kolejnych służb, czyli zdrowie, imigracja, celnicy i kwarantanna. Na Tonga jest zwyczaj dawania drobnych upominków i wszyscy panowie mniej lub bardziej bezpośrednio się ich domagali. Najlepiej rozegrał to celnik. Na jego formularzu była rubryczka ile jakiej gotówki posiadamy. Między innymi wpisaliśmy tam Funty. Pan celnik nigdy ich nie widział i bardzo prosił o pokazanie, a jak już 20 funtów wylądowało w jego rękach to stwierdził, że byłby bardzo wdzięczny jak by mógł zatrzymać na pamiątkę. Oczywiście grzecznie się na to zgodziliśmy. Dobrze, że Włodek wyciągnął w miarę mały nominał ;)

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Neiafu to po Papeete największe centrum yachtingu jakie widziałem do tej pory od Valparaiso w Chile. W obszernej zatoce stało na bojach około 30 jachtów. Kotwiczenie jest tu utrudnione ze względu na głębokości rzędu 25-30 metrów. Niektóre boje mają wytrzymałość pozwalającą przetrwać huragan, co powoduje że część jachtów przeczekuje tu sezon południowego lata (huraganów).
Na Vavau planowaliśmy postać od poniedziałku 3 pełne dni i ruszyć na Amerykańskie Samoa w czwartek rano.

We wtorek rano przestawiliśmy się do zatoki Port Maurelle, która portem była tylko z nazwy, ponieważ poza krystaliczną wodą, plażą z białym piaseczkiem i palmami nie było tam nic. Jednak nie piękno zatoki zdecydowało, że stanęliśmy akurat w tym miejscu tylko atrakcje w okolicy, do których można było dotrzeć wyłącznie pontonem. Z tego miejsca było najbliżej do  grot Swallows i Mariners. Bardzo byłem ciekaw tej drugiej groty, do której wejście znajdowało się 2 metry pod powierzchnią wody i było niewidoczne. Mieliśmy dokładną pozycję GPS i po pół godzinnej jeździe pontonem dotarliśmy na miejsce. Rzeczywiście 2 metry pod powierzchnią wody ziała czarna dziura, w której nie było widać dosłownie nic. Według przeczytanych wcześniej wskazówek, po przepłynięciu 6 metrów pod wodą wypływało się w niewielkiej grocie o promieniu około 25 metrów. Nurkowałem pierwszy i mimo, że wiedziałem że po paru metrach płynięcia będę miał powietrze nad głową kosztowało mnie to sporo nerwów.

Płynięcie na głębokości 2 m w totalnie ciemną pustkę przy świadomości, że się ma litą skałę nad głową powoduje trochę szybsze tętno, a powietrza zaczyna brakować zaskakująco szybko. Ale opis się zgadzał i po 5-10 sekundach wachlowania płetwami wynurzyłem się w otoczonej ze wszystkich stron skałami jaskini. Przez podwodną dziurę przez którą właśnie wpłynąłem docierało silne światło z zewnątrz przez co woda miała wspaniały kolor. Efekt bardzo podobny do chorwackiej Błękitnej Groty na wysepce Bisevo. Woda w grocie raz unosiła się raz opadała w rytm falowania na zewnątrz. Ponieważ bańka powietrzna w jaskini była  totalnie zamknięta, to wraz z falowaniem wody powstawały spore wahania ciśnienia. Przy sprężaniu niewidoczna para wodna skraplała się w wyraźną mgiełkę, która w ciągu dosłownie sekundy znikała, kiedy poziom wody opadał. Wahania te powodowały też zatykanie uszu. Chętnie posiedziałbym tam dłużej i trochę odsapnął po emocjach związanych z wpłynięciem, jednak na zewnątrz czekała na mnie reszta załogi i pewnie się martwili (tak się łudzę przynajmniej) dlaczego jeszcze nie wróciłem.  Powrót był o niebo łatwiejszy, bo płynęło się w stronę światła i jak na dłoni widać było koniec tunelu. Kolejne osoby ośmielone tym, że przeżyłem ruszyły na podbój groty. Wszyscy byli zachwyceni. Światło było na prawdę świetne i nagraliśmy kilka fajnych podwodnych filmików. Najlepszy jest chyba ten z Włodkiem kręcony ze środka. Wziął on sobie mocno do serca skalny strop nad głową i przy wpływaniu trzymał się samego dna, czyli zszedł na około 10 metrów.

Z Mariners Cave przepłynęliśmy kolejne pół godziny do Swallaws Cave. W porównaniu z poprzedniczką można było bez problemu wpłynąć do niej pontonem. Średnica zbliżona, jednak Swallows Cave była tak wysoka, że mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w jakiejś katedrze. W jednym miejscu można było zejść na brzeg, skąd wiodła skalna ścieżka w głąb podziemnych tuneli. Znajdowały się tam też 2 obszerne pieczary. Podobno w dawnych czasach odbywały się tu imprezy. Klimat musiał być nieziemski ;)

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Było już późne popołudnie i słońce idealnie wpadało przez wejście rozświetlając turkusową wodę i samą grotę.

Wróciliśmy na jacht tuż przed zachodem z poczuciem, że właśnie mija bardzo udany i ciekawy dzień. Rano obudziliśmy się w strugach deszczu i zaplanowane nurkowanie na 2 pobliskich rafach nie doszło do skutku. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Neiafu, gdzie dzień upłynął barowo. Szkoda, że pogoda pokrzyżowała nam plany, bo kolejnego dnia opuszczaliśmy piękne wyspy Vavau. Terminarz był nieugięty i żeby odwiedzić wszystkie zaplanowane miejsca trzeba było ruszać dalej. W czwartek rano załatwiłem formalności i czekaliśmy na umówioną cysternę z ropą duty free. Ciężarówka z niewiadomych przyczyn się nie pojawiła przez co straciliśmy kilka cennych godzin. Dlaczego cennych? A no dlatego, że oficjele na Amerykańskim Samoa nie pracują w weekendy i żeby w sobotę i niedzielę móc zejść na ląd musieliśmy z odprawą na Pago Pago zdążyć do piątku. W przeciwnym razie bylibyśmy uziemieni na jachcie aż do poniedziałku rano.

Ale zaraz… Na Pago Pago z Neiafu jest ponad 300 mil. I teraz pytanie. Jak to możliwe, że jacht turystyczny wypływa w czwartek, pokonuje 300Mm i u celu jest już w piątek? Takie rzeczy to tylko w Erze, albo w okolicach linii zmiany daty. W drodze na Amerykańskie Samoa po piątku znowu mieliśmy piątek ;) Dlatego mimo, iż czasu było w sumie niewiele pokonanie tego dystansu było możliwe. I tak w czwartek koło południa odbiliśmy od kei w nadziei, że zdążymy.

O całym rejsie i możliwościach udziału w poszczególnych etapach na: www.skiff.pl

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.