Od Brisbane do Auckland: Koniec wspaniałej wyprawy "Katharsis II" [ZDJĘCIA]

2015-03-17 12:40 Mariusz Koper

Opuszczając Morze Rossa nie byliśmy pewni gdzie popłyniemy - czy będzie to Nowa Zelandia, czy może ciepłe wyspy Polinezji Francuskiej. Z tego południowego krańca świata można wybrać najróżniejsze drogi powrotu do cywilizacji. Dystans do pokonania do Nowej Zelandii jest niewątpliwie najmniejszy, ale okupiony podwiatrową jazdą po najwietrzniejszym z oceanów. Kusiło nas Tahiti, leżące niecałe 1000 mil dalej niż Auckland, ale pozwalające płynąć pod lepszym kątem do większości hulających tu wiatrów.

Tahiti wciąż jest jeszcze w strefie huraganowej i bezpiecznie będzie tam dopiero w maju. Kolejną opcją, najlepszą jeśli chodzi o wiatry mógłby być Cape Horn i Patagonia. Z Pacyfiku nie chcieliśmy jeszcze uciekać, dlatego wybraliśmy męczącą trasę na północ, ku brzegom Nowej Zelandii.

Po opuszczeniu pasa paku lodowego - chroniącego bram Morza Rossa - jeszcze przez pięć dni góry lodowe przypominały nam, że jesteśmy na wodach Antarktydy. Przez całe dni wypatrywaliśmy na wodzie białych przeszkód i je wymijaliśmy. Najtrudniejszym czasem była jednak noc, która towarzyszyła nam od opuszczenia Cape Adare.

Jedną z moich obaw było, czy damy radę piłować ostro pod sztormowy wiatr, by utrzymać kierunek na Nową Zelandię. Okazało się, że jacht i załoga radziły sobie nieźle w takich warunkach. Groziło nam, że wylądujemy w Auckland na dwa tygodnie przed planowanym powrotem załogi do kraju. W niedzielę (22 lutego) skręciliśmy więc na północny zachód, by nadkładając nieco drogi wylądować na samym południu Nowej Zelandii. Miałem w ten sposób szansę pokazać naszej ekipie chociaż kawałek najciekawszej i najdzikszej części tego kraju, czyli Stewart Island i kilka fiordów Wyspy Południowej.

Pogoda ułożyła harmonogram i w związku z przechodzącymi kolejnymi silnymi sztormami zaplanowała nam dziesięciodniowy pobyt na południu Nowej Zelandii. Podczas, gdy na zewnątrz hulał ponad 60 węzłowy wiatr, my staliśmy bezpiecznie w sprawdzonych podczas zeszłorocznego rejsu wokół Nowej Zelandii miejscach i mogliśmy się oddawać nurkowaniu w lodowatej wodzie, polowaniu na langusty, łowieniu ryb, poławianiu małż i paua snorklując lub brodząc wśród kelpu.

W tym czasie pojawiło się okno pogodowe, wyjątkowo duże, które pozwoliło popłynąć nam na północ wokół Północnej Wyspy Nowej Zelandii i dopłynąć do Auckland w sobotę (14 marca). Uciekliśmy tym samym cyklonowi Pam, który spustoszył Vanuatu i postawił na nogi służby Nowej Zelandii. Na szczęście dla nas przeszedł na tyle daleko od Auckland, że zostaliśmy jedynie sowicie zmoczeni.

Wypraw - jak ta na Morze Rossa - nie zapomina się nigdy. Każdy etap rejsu był dla nas wyjątkowy. Przedbiegiem był bardzo sztormowy odcinek z Brisbane do Sydney. Pierwszy etap to podniecająca jazda pod pełnymi żaglami w zmiennych warunkach wyścigu Rolex Sydney – Hobart. Drugi to poznawanie Oceanu Południowego, jego groźnego, morskiego oblicza oraz niezwykłą ciekawa wizyta na Macquarie Island. Trzeci etap to przygoda z niemal zamkniętym Morzem Rossa, brawurowe przebicie się przez barierę lodową na wejściu, dotarcie do najdalej na południe położonego żeglownego miejsca w trudnych warunkach sztormowych i bezpieczny odwrót. Czwarty to trudna podwiatrowa jazda w towarzystwie gór lodowych i sztormów w kierunku Nowej Zelandii. Piąty to wypoczynek w jednym z najciekawszych i rzadko odwiedzanych przez żeglarzy zakątków świata, jakim jest Wyspa Stewarta i Fiordland oraz spokojny i komfortowy powrót do cywilizacji.

W ciągu trzech miesięcy przepłynęliśmy 8470 mil morskich, zmagając się z ośmioma sztormami. Zasadnicza wyprawa to etap z Hobart na Tasmanii do Bluff na Południowej Wyspie Nowej Zelandii, od 17 stycznia do 26 lutego o długości 5860 mil morskich. Mimo postojów przy Brunny Island, Macquarie Island i Franklin Island wykręciliśmy niesamowitą przeciętną dobową – 147 mil morskich. To sporo mniej niż nasz 260 milowy rekordowy dobowy przelot podczas regat Sydney – Hobart, ale uwzględniając ciężkie warunki, lód i mocno zrefowane żagle to z pewnością dobry wynik.

Cała ekipa wyjątkowo dobrze zniosła trudy rejsu. Organizacja czterech wacht z wachtą czuwającą dały możliwość godziwego wypoczynku. Gdy do tego dołożymy ciepło pod pokładem, wystarczającą ilość wody, by móc wskoczyć codziennie pod gorący prysznic, to ciężkie warunki panujące na pokładzie nie wpływały deprymująco na morale. Do tego wszystkiego Katharsis II dawała poczucie bezpieczeństwa, swoją solidną konstrukcją zarówno podczas sztormów, jak i akcji w lodach. Na dobry humor miał też wpływ kambuz, który tylko raz sięgnął po liofilizowaną żywność.

Wszystkie etapy od Brisbane do Auckland zaliczyli: Tomek Grala – pierwszy oficer, mechanik znający Katharsis II na wylot i najbardziej doświadczony żeglarz w całej ekipie, Hania Leniec – drugi oficer, moje największe wsparcie, w tym logistyczne, bosmańskie, blogowe i kulinarne oraz Wojtek Małecki – wachta Tomka, twardziel od ciężkich zadań, a przy tym romantyk. Od Sydney płynęli z nami: Michał Barasiński – trzeci oficer, spowiednik i dobry przyjaciel (musiał opuścić nas w Bluff), Adam Żuchelkowski – wachta Hani na regatach, IV oficer podczas wyprawy, siła spokoju, pogody ducha i doświadczenia żeglarskiego, Mariusz Magoń –wachta Hani, doktor wyprawy, potrafiący rozładować każdą sytuację ciętą ripostą, Robert Kibart – wachta Michała, operator filmowy i filozof. W Hobart dołączyła do nas Ania Gruszka – wachta Adama, królowa z Selmy zawsze ze śrubokrętem w ręku. Na etapie regatowym wzmocnili nas: Magda Żuchelkowska – wachta Tomka, najlepszy kompan jakiego można sobie wymarzyć podczas rejsu i Irek kamiński – wachta Michała, niesamowicie pozytywnie zakręcony (korba) regatowiec. W takim to towarzystwie przyszło nam spędzić ostatnie 3 miesiące na pokładzie Katharsis II.

Pozdrawiam serdecznie czytelników "Żagli". Do zobaczenia w kraju!

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Zdjęcia: Mariusz Koper i Hanna Leniec

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.